sobota, 4 października 2014

Opowieści ciąg dalszy - Wenecja :)

Musiałem się zebrać, żeby napisać ten wpis. Niestety będzie to już ostatni wpis z naszej wycieczki, chociaż to nie był ostatni dzień. Po tym zwiedziliśmy jeszcze troszkę Wiedeń, ale niestety karta pamięci w aparacie się zbuntowała i zniszczyła nam zdjęcia :/ (jeśli uda się je odzyskać, to zrobię jeszcze jeden wpis, ale nie spodziewałbym się :P)

Tak więc, jak zawsze pobudka i w drogę. Przedostatni nasz przystanek - wodne miasto. Wenecja. Jadę tam z pewną obawą, bo wszyscy mówią, że to miasto ścieków. No dobrze, zobaczymy.
Ogólnie miasto nie przywitało nas miło, bo wszystkie parkingi są za niskie, a jeden, który jest dla kamperów okazał się zamknięty :/ Tak więc pokręciliśmy się, pokombinowaliśmy, w końcu się spytaliśmy i się okazało, że parking dla kamperów nie jest zamknięty, tylko ktoś postawił barierkę ... Normalnie komentarza brak, ale spoko. Wjechaliśmy i mogliśmy udać się do samego miasteczka :)
Do samej Wenecji mogliśmy się dostać na dwa sposoby. Pierwszym byłby spacer, a drugim był jakiś taki dziwny nito tramwaj, nito pociąg, nito metro :D Więc stwierdziliśmy, że i tak się nałazimy, więc wybieramy to dziwne nito, które dowiozło nas na plac z którego już było widać stare kamieniczki :) Niestety nie powiem wam dokładnie jak się plac nazywał, bo nie pamiętam :P


W informacji Cegieł kupił mapkę wenecji, więc mogliśmy ustalić plan działania. Plan ustalał się dobre pół godziny, bo nikt nic nie wiedział :D W pewnym momencie stwierdziliśmy, że idziemy przed siebie, byleby dotrzeć do placu św.Marka, który jest głównym placem tego miasteczka. Więc ruszyliśmy :)


I na wstępnie zostaliśmy zaskoczeni (a przynajmniej ja) i to nawet pozytywnie. Ogólnie zero smrodu, miasteczko w miarę czyste i kolorowe :)


Po chwili zorientowaliśmy się, że nasz plan ma marne szanse powodzenia, bo ... Cegieł zgubił mapkę. Więc kręcąc się po Wenecji, utrzymując mniej więcej azymut trafiliśmy ... na wystawę o Leonadro da Vincim :) Takiego rarytasku nie mogliśmy sobie odpuścić, więc weszliśmy pooglądać co ten niesamowity umysł wymyślił.


A wymyślił naprawdę dużo. Począwszy od najprostszych mechanizmów opartych na kołach i różnych dziwnych lamp:


 Przez bardziej zaawansowane mechanizmy jak skrzynia biegów i łożyska


Po systemy bloczków pomagające w różnych czynnościach (takich jak wciąganie ciężkich rzeczy)


Z tego co wiem Leonardo był pacyfistą (a przynajmniej miał negatywny stosunek do wojny) co nie przeszkodziło mu wymyślić miliona różnych dział i sposobów zabicia ludzi :D


Jednak oprócz tego można było podziwiać instrumenty muzyczne


Czy dziwne konstrukcje czysto matematyczne :)


Oczywiście wystawa o Leonardo da Vincim nie mogłaby mieć miejsca bez jego próby wzbicia się w powietrze. Poniżej model helikoptera :)


Leonardo również bawił się w architekta. Przykładowo projektował mosty (ten most akurat jest ciekawym przykładem mostu zwodzonego. Jednak zamiast się podnosić, to się kręci względem prawego brzegu :) )


Albo zamki (projekt najlepszego zamku do obrony przed najazdami)


 Po tej jakże fascynującej i pouczającej wystawie poszliśmy dalej błąkać się po Wenecji w poszukiwaniu placu św.Marka (nieźli jesteśmy. Zgubiliśmy całkiem pokaźny plac xD)


Wenecja nie jest miastem przystosowanym dla matek z dziećmi i osób niepełnosprawnych. Ogólnie pełno mostków i żadnych podjazdów (wszędzie tylko schody i schody ;) )


A moja żona zamiast oglądać i podziwiać miasteczko oglądała i podziwiała ... wystawy w sklepach :P


Oczywiście w Wenecji oprócz ładnych budynków, mostków i kanałków są także łódki :) Tutaj piękny przykład w jaki sposób można zrobić korek w kanałku :D


I zwycięstwo :D Plac św. Marka :D Udało się :D




I moja żona siedząca przed mostem westchnień, czyli mostkiem łączącym pałac dożów z więzieniem.


 Ogólnie Wenecja podobała się wszystkim :D


W Wenecji rozstaliśmy się z Cegiełkami i pojechaliśmy już we czwórkę do Polski przez Austrię i Czechy. Zatrzymaliśmy się w Wiedniu, żeby zobaczyć tamtejszy pałac, oraz stare miasto. Jednak jak wróciliśmy z pałacu do samochodu okazało się, że nasz rozrusznik ma już dość. Ogólnie bendiks nie chce z nami współpracować, przez co prawie nie zabiliśmy akumulatora na próbie odpalenia samochodu (trzeba było ze 20 czy 30 razy zakręcić rozrusznikiem, żeby bendiks w końcu złapał koło zamachowe silnika). Więc stwierdziliśmy, że jak pojedziemy na starówkę, to już stamtąd nie ruszymy.
Decyzja była prosta - lecimy do Warszawy bez wyłączania silnika. Na szczęście mieliśmy w miarę pełny bak, więc polecieliśmy i o 5:40 wjechałem żukiem na podwórko :) (Podbiel zrobił ok 850 km, ale po tym czasie Kulka zabroniła mu dalej jechać, bo był ledwo ciepły. Jak wysiadł z żuka, żeby się przesiąść na tył, to nie mógł znaleźć drzwi :) Więc koło 3 się zamieniliśmy i ja spokojnie dojechałem do naszego pięknego miasta :) ).
I tak kończy się pewien etap w życiu. Bez rozrusznika i możliwości wrzucenia wstecznego dotarliśmy do domu. Żuk póki co stoi i czeka na naprawę rozrusznika. Kilka innych rzeczy trzeba w nim jeszcze zrobić, ale ogólnie i tak jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Zrobił grubo ponad 5000km. Pokonał Alpy. Pokonał Pireneje. Pokonał Monte Carlo ;D Ani razu się nie zagotował, chociaż pracował w ekstremalnych warunkach.
Jeśli w przyszłym roku złombol ruszy, to jak najbardziej się na niego piszemy (chociaż to zimny kierunek ma być, ale ludzie przebąkują, żebyśmy może na Sycylię pojechali :D). Pożyjemy zobaczymy. Tymczasem czekajcie na aktualności o naszym bolidzie, bo na pewno będą :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz